Happysad dali radę...
2008-11-12 13:03:28 | ToruńZanim pojawiła się gwiazda wieczoru, najpierw publikę rozgrzewał supportujący zespół Mjut. Z pewnością to grupa muzyczna o wielkich aspiracjach i wiecznie zawstydzonym wokaliście. Ich muzyka przepełniała salę tak bardzo, że nikt nie śmiał się nawet poruszyć, nie wspominając o skakaniu, tańczeniu i tym podobnym koncertowym zachowaniom. Mjut to dużo ekspresji i jeszcze więcej potu wylanego…ale tylko na scenie. A szkoda, bo muzycznie zespół prezentuje się bardzo interesująco. Niestety warstwa wokalna, jak i tekstowa jest na raczej słabym, mało ciekawym poziomie. Smutnym jest, gdy zespół dostaje największe brawa w momencie, gdy ogłasza, że zagra ostatnią piosenkę tego wieczoru i wpuszcza inny band…Przykre. Współczucie jedynie i uczucie litości dla Mjut wzbudzało zawstydzenie wokalisty Patryka Kienasta, który gęsto tłumaczył się jak to happysad zaprosił ich do zagrania koncertu, jak to stresuję granie przed dużą publiką. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości zespół wypracuje sobie dobrą markę i na ich koncerty chodzić będzie się z wielką przyjemnością. Trzeba pamiętać, że to młody zespół i potrzebuje obycia dopiero ze sceną.
Gdy już ucichł ostatni akord supportu zapadła cisza, która jednak nie trwała zbyt długo. Tłumy fanów skandowały „happysad” na tyle głośno, że faktycznie popędzało to zespół do szybkiego wejścia na scenę i uradowania publiki. O tym, że Quka i spółka wyszli w końcu do ludzi dało się najpierw usłyszeć, a dopiero zobaczyć.
Chłopaki zaczęli mocno, bo od utworów z ich ostatniego wydawnictwa „Nieprzygoda”. Tak więc cała sala śpiewała „Milowy Las”, „Damy Radę”, czy „Jałowiec”. Atmosfera już wtedy sięgała szczytu, a był to dopiero początek występu. Raz po raz soczyste zapowiedzi kolejnych utworów, czy też eksperymentalne rozpoczynanie kolejnego w czasie trwania jeszcze ostatnich brzmień poprzednich. Skacząca publika była niezmordowana i bez wytchnienia śpiewała każdą piosenkę razem z wokalistą. Nie raz zdarzało się, że Kuba Kawalec przerywał swój śpiew i dawał możliwość popisania się znajomością tekstu publice. Z pewnością się nie zawiódł. Od barierek tuż pod sceną, aż do samego wejścia do klubu wszyscy śpiewali „hepisedowe” zwrotki na tyle głośno, że czasem nie było słychać czy chłopaki jeszcze grają, czy też przestali. Były zapowiedzi nowej płyty, która według zespołu ma ukazać się w przyszłym roku. Ponoć jest już kilka zarejestrowanych nagrań. O jednym z nich mogła się przekonać na koncercie widownia. „W piwnicy u dziadka” skutecznie kołysało, by po chwili porwać ich do szalonych skoków i tańca.
Trzeba przyznać, że happysad potrafi jak mało, który w Polsce zespół poderwać swoich fanów do zabawy. Co więcej, potrafią budować niesamowite napięcie. Dokładnie po 90 minutach koncertu, zespół zszedł ze sceny. Wielkie wrażenie robiło na publice 20 minutowe granie jednego kawałka. „Nasza wioska płonie ogniem Babilonu” z wplecionymi różnorakimi fragmentami innych utworów innych artystów porywała dźwiękami. Porywała nawet tych, którzy tego utworu nie znali, łatwo było zapamiętać refren. Niestety jak wiadomo, wszystko co dobre szybko się kończy. W ten sposób zakończył się prawie 3 i pół godzinny koncert, który na pewno na długo zapadnie w pamięci każdemu kto tam był. Podsumowując, koncert jak najbardziej udany. happysad zagrał wyśmienicie i warto już odliczać dni do następnego spotkania z muzykami.
Sidney Świątecki